listopad


Skończył się za szybko. I ten film, przy którym udało mi się zasnąć aż trzy razy, i październik; ale tak dobrze mi się wtedy leżało, owiniętej w jego kołdrę i ręce. Położył mnie do snu, jak dziecko, nie pierwszy już raz w ciągu ostatniego miesiąca.  Za każdym razem wtula się coraz mocniej, jakby za każdym kolejnym chciał mnie więcej i tęsknił bardziej, chociaż widzimy się codziennie, zaraz po pracy lecąc do siebie jak w reklamach Red Bull’a. Czasem łapie moją rękę, tak całkowicie. Potem podnosi głowę, całuje po twarzy, długo na mnie patrzy i się uśmiecha, często przygryzając dolną wargę z prawej strony. Sama mogę się wpatrywać w niego godzinami, jak w telewizor którego się go na co dzień nie ogląda i nagle ktoś odpali strumień reklam. Nie wiem jak to nazwać, bo chyba nie listopad; już bardziej czerwiec czy lipiec. I pamiętam te długie letnie noce w małym pokoju na Mokotowie, otwarte szeroko okno, Pride Lamar’a i wolno palące się Marlboro. Najlepszym słowem byłaby niedestrukcyjna ale zżerająca tęsknota, która doskwiera mi z każdą minutą coraz dotkliwiej. Kiedy codziennie z nim wstaję, a od jutra nie zobaczę przez, oby tylko, trzy tygodnie; nie będę mogła grymasić, że zgolił zarost; podokuczać mu, żeby w końcu wstał; zahipnotyzować się nim; pośmiać razem; pojechać na piętnaste piętro lub zamówić sushi albo naleśniki z Lalki któryś już raz w tym tygodniu. 

Pojawiłam się tu w poniedziałek, weszłam zdesperowana i uśmiechnięta, traktując to jak ostatnią deskę ratunku; Róża pełna nadziei na cokolwiek, bez szczególnego planu- ha!- na odnalezienie się i zachowywanie tutaj. Chciałam, żeby wszystko było naturalne i jedyne założenie jakie mi towarzyszyło przy przekraczaniu tych wielkich, białych drzwi na pierwszym piętrze brzmiało- będę szczerze mówić jak jest i co czuję, moje życie nie ma być bajkowo piękne, ma być prawdziwe, bo przyjechałam tu skupić się na sobie i swoich emocjach. I olać chcę wszystko inne.

*

Sama chyba nie wiem czego chcę w całym tym rozgardiaszu w mojej głowie; emocji jest pełno. Mam wrażenie, że przychodzą do mnie kiedy chcą i każda z nich odwiedza mnie tak bardzo bez zapowiedzi, często nieproszona; bo nie zapraszam gości nieprzygotowana. Nie mam pozmywanych naczyń i chodzę po swoim domu- duszy w dresie. To frustruje. Nie odnajduję tu tego, czego oczekiwałam. Nie pokazują mi metod w sposób jaki tego chciałam, nie dają możliwości nabywania wiedzy, na którą się tak nastawiłam. Nie zajmują się myślami, emocjami i uczuciami, które towarzyszą mi tu i teraz. W tym wszystkim sama łapię się co jakiś czas na dużym błędzie, jaki popełniam w dosyć szybkiej i może na pewno nadto pochopnej ocenie. Te wszystkie wątpliwości i podminowanie, jakie mi towarzyszy, bo coś nie poszło jak sobie wyobrażałam, to znak. Znak, pokazujący jak ogromną trudnością są dla mnie emocje i jak wielką przestrzeń wypełnia wysiłek poradzenia sobie z nimi. Panikuję, uciekam, bo tak na pewno jest łatwiej i szybciej. Chociaż, analizując, czy rzeczywiście? Nie jest łatwiej, jest złudnie. 

Dzisiaj bardzo się załamałam, ogrom złości, bezsilność i wielka tęsknota za tym, który mnie tak tulił przed snem. Długo słuchałam, co do mnie mówił przez telefon. Na początku pełna rozczarowania, że radzi mi wytrwać, że daje wybór, ale prosi, żebym została; potem uświadomienie, że to kolejna porcja motywacji, zagrzewanie do walki i negacja poddawania się- bo jak inaczej to nazwać? Niesamowite jak wielu osobom na mnie zależy i ile z nich mnie wspiera. To mnie bardzo buduje i pomaga; jeśli na razie nie dla siebie, to zostanę tu jeszcze dla nich. Nie mam nic do stracenia i nic tak naprawdę nie jest tak ważne jak dobre bycie ze sobą i radość z tego, że się po prostu jest. 

*

Pamiętasz swoje marzenie z okresu dzieciństwa? Na pewno było ich sporo, wtedy dużo się marzy o dorosłości, samochodzie czy byciu strażakiem albo nauczycielką. Sama pamiętam jak namawiałam moje młodsze rodzeństwo do zabawy w szkołę. Ustawialiśmy wtedy biurka w pokoju en face, stawialiśmy tablicę na mazaki suchościeralne i wyciągaliśmy z szuflady specjalny zeszyt z kolumnami i zakładką na nazwiska, który służył jako dziennik. Lubiłam się tak bawić- wszyscy mnie słuchali, robili o co proszę, zwracali per pani. Ale to nie było moje marzenie dzieciństwa. Chciałam mieć cienkie, błyszczące rajstopy; w prawdzie kiedyś je dostałam, ale bardzo szybko się podarły i powędrowały do zaszycia, a potem wylądowały w szufladzie „rajstop pod spodnie”. Okropnie nie lubiłam tej maminej mody wkładania rajstop pod spodnie, kiedy zaczynało robić się chłodniej i nie podzielam jej do dzisiaj, czego skutki niestety obserwuję latem, kiedy moje nogi bezustannie pozostają sine. Miała rację, za często ją ma, ale rzadko kiedy jej to przyznaję, po jakimś czasie tego zresztą żałując.

Ale błyszczące rajstopy to było coś. Zakładasz je, podkradasz mamie cienie do powiek i już czujesz się cała wystrojona i gotowa do wszystkiego. Nie trzeba specjalnych okazji na takie przebieranki, byle ktoś cię przyuważył, bo nie widzę sensu narażać na podarcie wymarzonych błyszczących rajstop chodząc w nich, gdy nikt nie patrzy. To uczucie bycia podziwianą; rosnąca potrzeba-  momentami okropnie uzależniająca i destrukcyjna.


*
*



Potajemne spotkania zawsze wzbudzały we mnie podniecający dreszczyk emocji przeplatany z adrenaliną i nerwową radością. Dziś nie była nerwowa, ale potrzebna, tylko w innym niż pokazanie się w rajstopach wymiarze- pozarozumowym i nadlogicznym. Dawno, ta radość, nie była tak wielka i prawdziwa jednocześnie. Nie obchodziło mnie czy ktoś mnie zauważy, nakryje, doniesie czy stąd usunie w trybie natychmiastowym. Miałam to tak głęboko w nosie, że aż byłam dumna i zaskoczona, że tak w ogóle potrafię i nie czuję potrzeby otrzymania nalepki najlepszej pacjentki. Ba! Byłam zadowolona, że mogę stracić szansę na jej dostanie łamiąc regulamin w ten uzdrawiający dla mojego serca i duszy, i głowy w zasadzie też, sposób.

Przyjechał na siedmiominutowe, zakazane widzenie za skrzydłem cudownego hotelu, w którym przyszło mi wypoczywać przez najbliższe miesiące. Spaliliśmy po papierosie, tuląc się, całując i patrząc na siebie, jakby nasza rozłąka nie trwała pięciu ale trzydzieści dni. Poczułam się psychicznie lepiej, fizycznie czując, że jest obok; że przejechał pół Warszawy, żebyśmy mogli na siebie przez te siedem czy dziesięć minut popatrzeć. 


ONA: jak się dzisiaj czujesz? co w duszy? co w ciele?

Nadzwyczajny spokój, ponadprzeciętny luz. Mam go w każdym zakamarku siebie. Ulga. Taka przeogarniająca. Nic nie muszę, chociaż powinnam- nie czuję presji. Nie wyobrażasz sobie jakie to przyjemne uczucie wiedzieć, że coś leży i czeka, a ty w tej świadomości robisz coś, co lubisz. Zajmujesz się sobą, tak po prostu, bo masz ochotę, bo cię ta czynność ładuje i pozwala odprężyć. I jest ta radość i satysfakcja spowodowana banalnym faktem, że nie zwracasz uwagi na nic dookoła, tylko cieszysz się byciem sama ze sobą. Nawet czuję wdzięczność za taką możliwość i wiem, że ten skończony kiedyś tekst będzie świetnym obrazem mojej drogi do samopoznania, akceptacji i doceniania takich, jak ten, momentów. Jeszcze nie tak dawno traktowałabym je jako porażkę.


Wydawać by się mogło, że prym wiodą w mojej głowie wielkie i racjonalne przemyślenia- czy to dotyczące zachowań czy osobowości. Zapewniam, że tak nie jest. Mój nastrój buja się jak huśtawka na wietrze i w formie wykresu przyjąłby kształt sinusoidy.

Chcąc czy nie, przyznać się muszę, że jest mi coraz lepiej. Każdy nawet leniwie spędzony tu dzień dostarcza mi tyle pozamiarowej radości z najwyklejszego bycia ze sobą- po prostu ja i ja. Zanim tu przyjechałam nie raz miałam „czas wolny”, ale zawsze w mojej głowie krążyło coś, co nie pozwalało mi  się nim cieszyć. Nie istaniało czytanie Patti Smith w imię czystej przyjemności, wolne parzenie i picie herbaty, taki czas na wszystko i ta przecudowna, zajmująca świadomość, że tak naprawdę nic a nic nie muszę. Jest świetnie czuć się potrzebnym, kochanym czy podziwianym; ale tak przezajebiście dobrze jest nabyć i kurczowo trzymać w sobie tę świadomość bez niczyjej pomocy, bez życia w potrzebie bycia o niej zapewnianą. Czuć się fajowym człowiekiem tak po prostu bez zbędnego rozwodzenia. Świat naokoło się nie zawali kiedy czegoś nie zrobię albo będę w czymś mniej dobra- jest przecież tyle rzeczy w których nie ma mi równych i, uwierzcie mi, bycie tutaj otwiera mi klapki na oczach i udowadniam sama sobie, że ten cały pęd ambicji, niekończący się wyścig po więcej jest tak okropnie złudny. Dziś, z perspektywy czasu widzę ile rzeczy można było osiągnąć znacznie mniej wyniszczającym nakładem pracy i jak ważne jest znaleźć czas dla siebie i takiego Karpowicza czy Kereta.

Mam wrażenie, że ten tekst zaczyna brzmieć jak lifestylowy poradnik z kategorii jak żyć i przeżywać swoją życiową przygodę. Naprawdę nie chcę, żeby taki był, chociaż wiem że momentami to, co piszę jest strasznie idealistyczne. Czasem zwyczajnie wydaje mi się, że wszystko sporowadza się do tego jak nam jest ze sobą; cały odbiór świata, przyjmowana forma ekspresji i reakcji na poszczególne sytuacje. Może to po prostu będzie pamiętnik, który przeczytam za parę miesięcy czy lat i bedę coraz bardziej świadoma siebie i tego jak te początki były trudne i jak szkoda byłoby je spierdolić. 


Komentarze

Popularne posty