wrzesień
1
Myślami byłam daleko. Gdzieś w podróży. Patrzyłam na powoli mijane sylwetki czekających na dworcu, wytęsknionych ludzi. Stali, ukradkowo spoglądając na zegarki, mając nadzieję, że ta, zawieszona jakiś czas temu na tym samym peronie, miłość nareszcie wróci. Rzuci im się w ramiona, obdarzy tak dobrze zapamiętanym w marcowej aurze spojrzeniem, ukoi zszargane rozłąką nerwy i wypełni nagie usta.
Przyglądałam się tym postaciom. Nie były przesiąknięte świadomością, że tkwią w błogim impasie. Chyba tylko ja to wiedziałam. Chociaż może i ten starszy pan, siedzący na zniszczonej ławce dworca Warszawa Śródmieście. Zawiesiwszy lekturę Tygodnika Powszechnego penetrował doświadczonym wzrokiem każdego z wytęsknionych i kiwał co jakiś czas głową, jakby rozumiał wyśnione w głowach obrazy tego rychłego spotkania. Pewnie sam kiedyś był na ich miejscu i czekał z lurowatą kawą, którą kupił w automacie obok budki z hot-dogami. Wydał wtedy ostatnie drobne tego miesiąca; wygrzebawszy je wcześniej z pełnej zapałek i starych biletów kieszeni kurtki. Mógł za nie kupić coś dla niej, żeby chociaż udała zaskoczoną jak wysiądzie z pociągu relacji Mińsk Mazowiecki- Warszawa. Wybrał jednak tę lurę z automatu na dworcu. Chyba aż tak bał się, że ona się domyśli, że zda sobie sprawę jak szaleńczo i bez tchu jest w niej zakochany; dowie się, że wypełnia ona każdej nocy jego senne wędrówki, że to dla niej pisze swoje mierne wiersze i wtedy on, dziś siedzący z wrześniowym wydaniem Tygodnika Powszechnego na warszawskim Dworcu Śródmieście, stanie się słaby w jej oczach. A tego przecież tak bardzo chciał uniknąć, bo już zawsze miał być silnym i opanowanym oparciem dla tej kobiety, której przybycia tak długo już wyczekuje.
Właściwie nigdy tego nie rozumiałam. Tej obawy przed całkowitym odkryciem siebie, swoich słabości i dziwactw przed drugim człowiekiem. Poniekąd ważnym, bo w końcu czekasz na niego na tym pieprzonym dworcu już od przeszło trzydziestu minut i chcesz czekać dalej, choćby pociąg miał się kosmicznie spóźnić, co jest tu akurat bardzo prawdopodobne. Przecież w końcu już tu jesteś. Wczesna pobudka, szybkie śniadanie bez smaku, bo jesz je sam, wciąż czekając. Wyszedłeś z domu szybciej niż zwykle i nigdy tak długo nie czatowałeś na tramwaj do śródmieścia jak dzisiaj. Cały tydzień odmierzałeś dni do tego pociągu, a teraz boisz się stać na dworcu z czymś innym niż ta słaba nescafé z automatu.
Siedziałam przy drugich drzwiach, licząc od tyłu, w najnowszym modelu kaemki kierunek Skierniewice. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby do niej wsiąść, tym bardziej z zamysłem wysiadania w Grodzisku. Jeździłam tam tylko w trzech przypadkach: kiedy rzeczywiście byłam potrzebna, kiedy rodzinne napięcia wymagały szybkiego kompresu i kiedy czułam się samotna.
Na przeciwko usiadł jakiś tęgi, na oko, szesnastolatek. Otworzył dużą, czerwoną paczkę Nick Nac’s, którą dosłownie pochłaniał, zapijając waniliową, pełnokaloryczną Coca Colą. Założył duże, nota bene pasujące do jego postury, słuchawki i zatopił się w kolejnym rozdziale „Buszującego w zbożu”. Nie dałam po sobie poznać, ale pozytywnie mnie to zaskoczyło. Spodziewałam się, że zacznie przeglądać wszystkie dostępne media społecznościowe, a on czytał Salingera. Salinger to dobry gość, a „Buszujący…” to jedna z tych książek, które pokazały mi jak można spojrzeć na świat. Jechaliśmy w tej anonimowej ciszy do stacji Pruszków, gdzie zaczytany zamknął książkę i, nadal bez słowa, wysiadł.
Nie chciałam już patrzeć na ludzi jadących w tym samym wagonie. Wydali mi się nieinteresujący, no i nie czytali Salingera. Wróciłam więc do rozmazanego i cudownie zdystansowanego świata za oknem. Podróże pociągiem często były takie błogie i absolutnie zawsze pozwalały po prostu pobyć ze sobą, mimo całego zgiełku dookoła. Wtedy jakoś niesamowicie dobrze mi się myślało i przewijało w głowie setki różnych zdarzeń i ludzi. Tym razem projektowałam sytuacje i wybierałam schematy moich ewentualnych reakcji. Chyba planowałam. Znowu. Nie tak dawno miałam nadzieję, że już tego nie robię- to wyniszczające. Potrzeba zaplanowania każdego momentu czy ulotnej chwili uspokaja, ale na krótko, bo potem się zapętlasz i jesteś, jak tamci czekający na dworcu ludzie, w impasie.
Od dziecka powtarzali mi, że stagnacja nie jest dobra, że trzeba ciągle iść naprzód, rozwijać się, przeć do przodu i góry przenosić. Podkreślali jak ważne jest zająć się czymś, co nas fascynuje, podnieca i sprawia że chcemy, żeby wypełniało całe nasze życie; czymś, co napędza do nieustannej pogoni za wiedzą czy doświadczeniem. Takie podejście długo mieściło się w mojej definicji szczęśliwego życia; chociaż może bardziej- szczęścia; zbudowało te niezniszczalne fundamenty mojej ambicji, którą dziś często próbuje przyćmić ta okropna leniwa strona mojej kwiecistej natury. I chociaż muszę się ze wstydem przyznać, że jestem jednym z największych leserów jakich znam, to ambicją mi dorównać jest ciężko. Mam nieustanną potrzebę bycia najlepszą na każdym polu, w każdym przedsięwzięciu, wyścigu czy choćby porannych zawodach o pierwszeństwo do łazienki. Chcę być doceniana, nagradzana dobrym słowem, uśmiechem czy pochlebnym spojrzeniem. Dużo też wtedy mówię o sobie i o tym, co mi się udało. Momentami robię to za często i za intensywnie. Pewnie powinnam nad tym bardziej popracować, ale potem tłumaczę się- jak to na lenia przystało- że przecież sam Mickiewicz pisał o wylatującej ponad poziomy młodości. Tak więc poziomy przekraczam i się egoistycznie tym chwalę, a niech wiedzą!
Pociąg zatrzymał się na stacji Grodzisk Mazowiecki. Skrzypiące drzwi otworzyły się niespiesznie, a mimo to wybiegłam w ostatniej chwili, ledwo trzymając słuchawki. Przywitał mnie ciepły podmuch wiatru, zaszył się we włosach, które od rana i tak nie były ułożone, i skutecznie wybudził z zamyślenia, co pewnie zrobiłby ten, wypełzający na peron, popołudniowy tłum wracających do domu pracowników warszawskich korporacji. Rozpierzchli się po terenie dworca, a wszystko w tempie filmowego slow motion. Jedyne co mi pozostało to bezwiednie i, z nabytą w męczarniach cierpliwością, podążać do wyjścia.
Stanęłam przed dworcem. Świeciło słońce, a pani po drugiej stronie ulicy kupowała ostatnie w tym sezonie jagody. Jest prawie wrzesień, a to miasto wciąż żyje zadziwiająco swojsko i niespiesznie, i choć czas jest na wagę złota, to ludzie tutaj chcą go wydawać na codzienną celebrację zwykłych czynności. Kobieta weszła do piekarni. Żadnej dobrej, powiedziałabym przeciętnej, chociaż osobiście pieczywa stamtąd nie lubię. Zresztą to żadna miara, jestem koszmarnie wybredna. Wyszła z torbą dzisiejszych wypieków i podreptała w moją stronę. Obserwowałam jak mnie mija i przysiada na pobliskiej ławce. Uparcie chciałam złapać jej uśmiech; robię to dosyć często, bo mam wrażenie, że ot tak uśmiechając się do przypadkowo mijanych ludzi przekazuję pozytywną energię, a momentami okropnie brak jej dookoła. Nie twierdzę, że u mnie jest ona bez końca obecna, bo bywają też gorsze momenty czy wibracje, ale być obdarzoną i obdarzyć kogoś niezobowiązującym uśmiechem to nagroda, która nieświadomie wynosi ponad dzienną miarę zakładanej dobroci. Naprawdę warto.
Dalej stojąc, chociaż zastanawiałam się czy nie usiąść na dworcowych schodach, zapaliłam pierwszego dzisiejszego dnia papierosa. Lubię samą czynność palenia, jest taka paradoksalnie oczyszczająca i chyba najbardziej zachwyca mnie wpatrywanie się w ten dym, który wydmuchuję; kiedy dużo myślę robię to powoli, może z finezją, wiesz- jak w filmach. To jedyny moment kiedy mogę poczuć się jak pełna klasy gwiazda filmowa pokroju Audrey Hepburn. Pewnie zalatuje tandetą, ale jej zapach dawno wyparł już tytoń.
Zauważyliście ile ludzi pali? Papieros stał się swego rodzaju symbolem społecznym. Mało kto traktuje go dziś w kategorii uzależnienia czy brzydkiego nawyku- pomijając tu celowo, pytającą jak taka piękna dziewczyna zeszła na złą drogę, babcię. Palimy, żeby zacząć rozmowę, przełamać lody podczas pierwszego spotkania, gładko wślizgnąć się do towarzystwa, wyjść na przerwę w pracy, rozładować emocje, kiedy czekamy na tramwaj lub kiedy pijemy wino- fajka podkręca smak trunku. A kojarzycie smak tego papierosa po seksie? O tym mówię.
Jedni z nas palą dla samej czynności, inni znaleźli w niej sposób by uwodzić. Pamiętam pewną historię, zasłyszaną od- chyba mogę go tak nazwać-przyjaciela.
Mamy festiwal. Urodziwa dziewczyna samotnie czeka pod sceną na koncert. Prawdopodobnie zgubiła gdzieś w tłumie znajomych, tyle tu ludzi. Ma długie blond włosy, delikatne rysy twarzy i pięknie promienistą cerę. Krótkie spodenki. Lekko sprany jeans. W lewej dłoni trzyma plastikowy kubek z piwem, wniesionym pod scenę trochę nielegalnie. Ona przyciąga uwagę. Pali, rozglądając się dookoła. Została zauważona przez kolegę; ubrany w koszulę w czerwono- czarną kratę i też jeansową kamizelkę, czapka z daszkiem. Chyba czarna. W jego kieszeniach siedem zapalniczek, z czego cztery jego, reszta niewiadomego pochodzenia. Podszedł do dziewczyny. Zapytał czy ma może ogień. Jasne, że miała, przecież stoi tu sama i pali jednego za drugim. Rozmowa została nawiązana, a ich bardzo krótka znajomość owocna.
Dlatego też paliłam tego papierosa przed wejściem na dworzec kolejowy w Grodzisku Mazowieckim i dlatego palę kolejnego teraz, siedząc z zimną już kawą przy małym biureczku w moim nowym mieszkaniu na Muranowie. Powinnam pisać pracę z semantyki na uczelnię, a zamiast tego śpiewam, bo Maria nie wróciła jeszcze do domu.
Hej, powiem wprost i bez większego słodzenia i innych takich - wciągnąłem się i czekam na drugi rozdział!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
x.
Hej, powiem wprost i bez większego słodzenia i innych takich - wciągnąłem się i czekam na drugi rozdział!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
x.