Lot
Nie latam już jak sterowce.
Chmur nie rozdzieram
Krzykiem euforii.
To dusza mnie boli.
Rozkłada mi ciało.
Głowa się boi.
Byłam w Edenie.
Wiem jak smakuje.
Ukradli mi go
I teraz się truję
Czadem złudzenia.
Byłam też w sobie.
Długa wędrówka
Ciągłego błądzenia.
Znam te słabości,
Od których mnie boli,
A rana jak kwasem polana
Nie będzie się goić.
Byłam też w oczach twoich niebieskich
Boginią uciechy i marzeń gonienia.
Pogoni przez światy,
Aż do zmęczenia,
Oddawać się chciałam
Po słońca zachody.
Nadeszły dni niepogody.
Coś wykipiało,
Aż garnek się spalił,
Cały osmalił
I teraz nie gotuje się w nim fasoli.
Bo chciałam móc zawsze
Iść z Sartre na kawę.
Wśród dysput nadrzędnych
Mówić o błahym mego życia problemie.
Alergii na ściemę,
Smogu sympatii
I dystansu w obliczu kalokagatii.
Której chodzącym dowodem
Ja byłam niezmiennie.
Brak tu reguły.
Brak tej logiki,
Której świetność mnie koi.
Oczy mnie swędzą jak przy alergii.
A wnętrze wciąż boli.
Boli.
I boli.
Kto mi da kompres?
Kto mnie utuli?
Kto zszyje mówiąc,
Że duszę ukoi
I się zagoi,
W innym wcieleniu,
Choć blizny zostaną.
Pięć cięć pionowych,
Jedno ukośne.
Lekkość bytu.
Jakie to nieznośne.
Komentarze
Prześlij komentarz